Zapomniana rocznica


Mój dzisiejszy post zacznę od pytania: czy ktoś pamięta datę 7 kwietnia 1994 r.? Założę się, że nie. Myślę, że to przykre, bardzo smutne, ponieważ właśnie wtedy doszło do jednej z największych tragedii ludzkości po II wojnie światowej.


„Ile istnień można ocalić, gdy jedyną bronią jest odwaga by stanąć do samotnej walki” –

                                                    „Podać rękę diabłu”


Ten dzień – a być może już 6 kwietnia – był początkiem jednego z najtragiczniejszych wydarzeń z naszej najnowszej historii. Ludobójstwa, do którego doszło w Rwandzie w 1994 roku, kiedy to w ciągu 100 dni, 3 miesięcy, zamordowanych zostało wg różnych szacunków od 800 tysięcy do 1 miliona 200 tys. ludzi. Liczba ta jest kilkukrotnie wyższa niż podczas II wojny światowej w podobnym okresie czasu, kiedy niewinni ludzie oddawali swoje życie w niemieckich obozach koncentracyjnych i paleni w krematoriach.

 Mówiąc o piekle na Ziemi, bo nie sposób inaczej nazwać tego, co miało miejsce w tym afrykańskim państwie 24 lata temu, pamiętam informacje na ten temat nadawane wtedy przez media. W 1994 roku byłam wprawdzie dzieciakiem, ale w mojej pamięci zachowały się relacje dziennikarzy telewizyjnych o ludobójstwie w Rwandzie, gdzie członkowie plemienia Hutu z zimną krwią maczetami odbierali życie członkom ludu Tutsi. Z tamtych lat o tej tragicznej, potwornej historii zapamiętałam właśnie to i więcej do tematu nie powracałam. Tak było do czasu, gdy w zasadzie niedawno, bo kilka lat temu obejrzałam pewien film.

W moim mieście do tradycji należy, że rok rocznie jesienią odbywają się tzw. Dni Kultury Chrześcijańskiej. Podczas jednej z edycji – dobrze pamiętam dotyczyło to soboty – program zakładał wieczorną projekcję w kinie filmu pt. „Czasem w kwietniu”. Zaintrygował mnie tytuł, którego wcześniej nie słyszałam. Z zaciekawieniem sprawdziłam jego fabułę w Internecie i po tym, co przeczytałam decyzja nie mogła być inna niż „muszę iść zobaczyć ten film”!
Tak, jak napisałam wcześniej wiedziałam, że w 1994 roku w Rwandzie była wojna pomiędzy plemionami Hutu i Tutsi, ale to, co zobaczyłam... Świat, w którym sąsiad stawał przeciw sąsiadowi, kolega koledze a nawet brat przeciwko bratu, jego żonie i dzieciach… Bojówki Hutu - interhamwe - złożone głównie z młodzieży i przestępców, nawoływały do mordowania każdego napotkanego "karalucha", jak nazywano Tutsi. 
To, co ujrzałam to pomimo, że uważam się za osobą twardą nie jestem jednak w stanie opisać słowami. Żadne z nich nie oddadzą w pełni tych wydarzeń. Nic nie opisze tego piekła, do którego doszło na oczach całego tzw. cywilizowanego świata u samego progu XXI wieku. Cierpienia, bólu setek tysięcy niewinnych ludzi, czegoś, co nigdy nie powinno się zdarzyć, bratobójczych walk, rozgrywających się przy cichym przyzwoleniu ONZ, bo znając te fakty cóż innego można powiedzieć? Organizacja powstała po II wojnie światowej, aby nigdy więcej nie dochodziło do czegoś takiego, jak we wrześniu 1939 roku. Instytucja stawiająca sobie za cel zapewnienie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego, rozwój współpracy pomiędzy narodami oraz popieranie przestrzegania praw człowieka.

Tak, jak wspomniałam wcześniej o filmie i potwornych dniach z 1994 roku w Rwandzie jest naprawdę trudno cokolwiek napisać. Żadne słowa nie oddadzą w pełni tego, co wtedy miało miejsce, albo po prostu będą nienadającymi się do publikacji. „Czasem w kwietniu” najlepiej obejrzeć samemu i polecam to każdemu. Powiem tylko, że widziałam w swoim życiu wiele, bardzo wiele filmów, ale jak dotąd to jedyny, po którym przez kilka dobrych minut nie mogłam wyjść z sali.

Nie mogłam tego zrobić z wściekłości. Byłam wzburzona nie tylko samymi wydarzeniami z Rwandy, ale także postawą tzw. cywilizowanego świata. Mówię m.in. o kłótniach na forum ONZ czy wydarzenia z kraju, w którym co dzień dochodzi do zamordowania przynajmniej 10 tys. osób: dzieci, starców, kobiet i mężczyzn przez drugie zamieszkujące go plemię to już ludobójstwo, czy jeszcze nie?! Ciekawe jest też, kto dostarczał broń mordercom? Najbardziej jednak kuriozalna była końcówka. Scena: biuro ówczesnego prezydenta USA Billa Clintona i rozmowa dwojga osób z jego administracji. Kobieta mówiąca do mężczyzny o tym, co stało się w Rwandzie, na co on jej odpowiada: „Nie przejmuj się. Prezydent za jakiś czas powie ‘przepraszam’ i będzie wszystko ok”. Może nie przytoczyłam tych słów z całkowitą dokładnością, ale właśnie taki był ich wydźwięk.

Otóż to nie tak drogi Panie, bo, aby zapobiec ludobójstwu w Rwandzie nie zrobiły nic, absolutnie NIC: ani USA, ani Kościół Katolicki, ani cały tzw. cywilizowany świat. Wszyscy ci ludzie mają krew niewinnych Rwandyjczyków na rękach. Stacjonujący w 1994 roku w tym afrykańskim państwie żołnierze ONZ nie kiwnęli nawet przysłowiowym palcem, żeby pomóc i zaprzestać rzezi setek tysięcy istnień ludzkich. Film przedstawił totalną obłudę i hipokryzję tzw. cywilizowanego świata, obojętność jego polityków i organizacji powstałych, aby bronić praw ludzi i ich życia. Temat nieprzeciętny, a to co zostało ukazane jest wstrząsające i zatrważające. Pozwala mocno zastanowić się nad tym, co stało się w Afryce owego pamiętnego 1994 roku.

Takich filmów się po prostu nie zapomina. Po „Czasem w kwietniu” obejrzałam kolejne dotyczące ludobójstwa w Rwandzie: „Strzelając do psów”, „Hotel Rwanda”, „Ściąć wysokie drzewa”, „Podałem rękę diabłu”, jak też przeczytałam książki i wiele artykułów.
Pamiętajmy jednak, że ginęli też nie tylko Tutsi, również Hutu o tzw. "umiarkowanych poglądach" ludzie, którzy nie poddali się obłędowi. Szacuje się, że w ciągu 100 dni piekła w Rwandzie: każdej minuty, o każdej godzinie, każdego dnia śmierć ponosiło 6 osób. Tysiące zgwałconych kobiet, bestialskie okaleczenia, dzieci rozbijane o ścianę, rodzice mordowani w przerażający sposób na oczach synów i córek, ludzie paleni żywcem, także w kościołach, gdzie szukali schronienia...
„Podałem rękę diabłu” to ekranizacja autobiografii Romea Dallaire'a kanadyjskiego generała wojsk ONZ uczestniczącego w 1994 roku w krwawych wydarzeniach w Rwandzie. Generał będący świadkiem zdarzeń przed masakrą zgłasza się do władz ONZ o pomoc i wsparcie. Niestety jego prośba jest całkowicie zignorowana.

Film ukazuje postać nie waham się użyć tego słowa niezwykłego człowieka. Ten nieznany olbrzymiej większości ludzi, ba założę się, że, gdybym zapytała się kogokolwiek – nawet nauczycieli historii kim jest gen. Dalirre to nikt nie udzieliłby mi poprawnej odpowiedzi. Jestem też przekonana, że jakbym z tym pytaniem zwróciła się do naszych polityków – obojętnie, z której opcji - również nie wiedzieliby o kim mówię. Przykre, bo akurat to jedna z tych osób zasługujących na wielki szacunek. Gdybym miała możliwość wyboru z kim chciałabym się spotkać i porozmawiać to właśnie gen. Dalirre byłby na jednej z najwyższych pozycji. Przynajmniej dla to człowiek będący autorytetem i inspiracją.

O filmie można powiedzieć: wstrząsający, dający do myślenia, twardy, mocny, ale zdarzeń ukazanych w nim (i w pozostałych dotyczących tego tematu) naprawdę chyba nie da się opisać słowami... Żadne nie oddadzą w pełni tego piekła, a te próbujące nie będą się natomiast nadawały do publikacji. Drugą osłabiającą mnie rzeczą w „Podałem rękę diabłu” jest ukazanie jak przez polityków związane ręce miał generał.
I pamiętajmy: to wszystko dokonywało się przy bierności "możnych tego świata". Kiedy od maczet ginęły kolejne kobiety, dzieci, mężczyźni - w ONZ plątano się w słowach czy wydarzenia w Rwandzie podlegają pod "definicję" ludobójstwa. Wobec dokonujących się rzezi związane ręce miały też siły pokojowe stacjonujące w tym kraju. Pomimo apeli o wsparcie, przychodzące rozkazy blokowały możliwość interwencji. Żołnierze UNAMIR (Misja Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy Rwandzie) mogli strzelać - ale do psów żerujących na ciałach ofiar, jak zobaczymy w „Strzelając do psów”, kolejnym z dramatów o tamtejszych wydarzeniach. W tym czasie ginęli kolejni ludzie. Odpowiedzią na starania generała było, aby nie wtrącać się do konfliktu. Misja miała pozostawać bezstronna, co oznaczało przyglądanie się masakrom. Zachodnie kraje zdecydowały się jednak na ewakuację swoich obywateli.  
Kiedyś ktoś trafnie opisał to piekło trwające przez 100 dni w 1994 roku w Rwandzie: "To co się wydarzyło przed 20 lat temu było nie tylko makabryczną zbrodnią w historii, ale jednym z największych odstępstw wspólnoty międzynarodowej. Wielu powinno spuścić swe głowy ze wstydu. Rwanda płonie w świadomości świata, ale powinna płonąć w sumieniach naszych rządów".
Do dziś w sprawie Rwandy i tragicznych wydarzeń dotyczących jej najnowszej historii pozostało wiele pytań i niewyjaśnionych kwestii. Pytań, których nikt nie chce, bądź nie ma odwagi głośno wypowiedzieć, a z drugiej strony udzielić na nie odpowiedzi. Przykre jest, że wśród nich przejawia się, także wątek polski.
Mowa o abp. Henryku Hoserze polskim duchownym rzymskokatolickim, który w 1975 roku wyjechał na misję do Rwandy. Spędził w tym kraju 20 lat. Przebywał do 1996 roku, z kilkumiesięczną przerwą podczas ludobójstwa. Po masakrze, w trakcie nieobecności nuncjusza, został Wizytatorem Apostolskim na Rwandę. Część osób, w tym tych ze środowiska dziennikarskiego, zarzuca mu, że był cichym sprzymierzeńcem reżimu w tym państwie oraz ukazuje fakt dobrych stosunków z osobami dokonującymi ludobójstwa. Nie da się też zaprzeczyć, bo wynika to z relacji części ocalałych, że wiele ofiar zginęło z rąk katolickich duchownych i zakonnic. Zdarzały się sytuacje, że gdy jedni ratowali niewinnych niczemu ludzi, ginęli za swoich parafian inni popełniali zbrodnie. Wszelkiego rodzaju. Masakry zdarzały się, także w kościołach.

Henryk Hoser oskarżany jest, o co najmniej bierność Kościoła katolickiego i taką samą postawą ówczesnego papieża Jana Pawła II w obliczu wydarzeń w Rwandzie, jednych z najczarniejszych kart historii tego państwa, a jak dla mnie jedną z tych spraw, które ciążą na pontyfikacie Karola Wojtyły.

Komentarze

Skontaktuj się ze mną!

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *

Archiwizuj

Pokaż więcej

Słowa klucze

Pokaż więcej
Blogi