Jesteśmy
po początkowej „odsłonie” tegorocznego, 64. Festiwalu
Eurowizji, któremu gospodarzy Tel Awiw. Wczoraj odbyły się
pierwsze eliminacje do finału. Nasz kraj przepadając reprezentował
zespół „Tulia” z piosenką pt. „Fire of Love” („Pali
się”).
Powiem
szczerze: relacji nie oglądałam, a sam finał raczej też wątpię.
Prawda jest taka, że wydarzenie to już dawno przestało mieć w
zasadzie jakąkolwiek rangę. Wszyscy wiedzą, iż najczęściej nie
wygrywa najlepszy, tylko najbardziej wyróżniający się i
kontrowersyjny. Również oczywisty stanowi rozkład punktów. Raz na
jakiś czas rzeczywiście może się udać, że o zwycięstwie
zadecyduje utwór i kunszt muzyczny jego wykonawcy. Gwoli
sprawiedliwości zaznaczę, iż niekiedy komuś dopisze również
szczęście i stanie się tzw. „chwilową star”, ale tych
prawdziwych gwiazd nie lansuje.
Mówiąc
o wczorajszym występie Polaków powiem szczerze: zdziwiona nie
jestem. Piosenkę wysłuchałam i nie mój klimat, a strój wołał o
pomstę do nieba. Swoją drogą mówiąc o „naszych” za
najfajniejszy i najlepszy uważam ten z 2003 roku Michała
Wiśniewskiego i „Ich Troje”, a piosenkę „Kaine Grenzen”.
Porównałam go wtedy do historycznego „Wind of Change”
Scorpionsów. Wiem, że obecnie z przerażeniem można odnieść się
do moich słów, ale utwór do mnie trafił.
Komentarze
Prześlij komentarz