Jestem
właśnie po lekturze książki pt. „Samasara. Na drogach, których
nie ma”. Jej autor to p. Tomasz Michniewicz – dziennikarz,
podróżnik, reportażysta oraz fotograf.
„Samsara”
stanowi wciągającą opowieść o podróży po Azji. Poznajemy: Nepal, Indie - Bombaj i Kalkutę, Chiny, Hongkong, Tajlandię - Bangkok, Laos, Wietnam, Kambodżę, Malezję i Singapur. To swego rodzaju relacja napisana specyficznym
językiem – malowniczym, swobodnym, zrozumiałym dla każdego i
...na luzie. Czytelnik nie znajdzie w niej górnolotnych sformułowań,
a autora odbiera jako zwykłego człowieka ciekawego świata,
współczującego i mającego, jak to się potocznie mówi głowę na
karku. Osobę, która czasem też potrafi pokazać, że coś mu się
nie podoba, nie ma na to jego zgody, i że pewne rzeczy nie powinny
mieć miejsca. Publikacji nie czyta się jak przewodnika
turystycznego, opowiada o prawdziwym świecie i jego mieszkańcach.
Intrygujące historie wraz z niesamowitymi przygodami. Książka zarówno bawi, brzydzi, smuci oraz ciekawi. Wszystko w jednym, a przy tym piękne zdjęcia.
Czytając
kolejne strony „Samsary” odnosiłam wrażenie, że jej podtytuł
powinien być w stylu: „obdzierając ze złudzeń”, „Pieniądz
mimo wszystko” czy „Jednak ten cholerny pieniądz”. Rozumiem
doskonale, że „ten pieniądz” jest ważny, bardzo ważny
stanowiąc podstawę ludzkiej egzystencji, ale żeby nie zakląć
siarczyście powiem tylko, że są pewne sprawy, kiedy biorą mnie
po prostu diabli! Jedną z nich przedstawię w poniższych
fragmentach. Na kolejne przyjdzie pora w przyszłości.
Fragmenty
książki:
„Słoniątka
można była oglądać kawałek za wioską, w specjalnym ośrodku
ogrodzonym drutem kolczastym. Za płotem stały wielkie słonice. A
wokół nich kręciły się słoniowe maluchy. Ktoś rozwalił dwa
segmenty ogrodzenia, by bobasy mogły wyjść do turystów.
Ale
mamy nie zawsze są zadowolone z tego, że ludzie łapią ich dzieci
za trąby, ustawiają do zdjęć i sadzają swoje ludzkie maluchy na
ich grzbietach. A gdy mama słoń jest zła, mogłaby staranować
turystów, więc wszystkie słonice przykuto do ziemi wielkimi
łańcuchami. Stoją daleko i smutno trąbią, patrząc na świat,
który ktoś kazał im oglądać. (…) O dziesiątej trzydzieści
zobaczyliśmy tłum turystów, który maszerował środkiem Saurahy
właściwej, niosąc klapki, ręczniki i krem do opalania. Słonie
kąpano w rzece na końcu wioski i każdy mógł wziąć w tym
ceremoniale udział. Dla wygody przyjezdnych przy brzegu ustawił się
bar z napojami, a z głośników pobrzdękiwało wesołe reggae.
Osiem gigantycznych słoni pluskało się w rzece, trąbiąc i bawiąc
się w chodzący prysznic.
Przy
brzegu turyści czekali na swoją kolej, bo każdy chciał wejść do
rzeki na grzbiecie elefanta. Dziewczyny pozowały do zdjęć, chłopcy
prężyli muskuły, jakaś pani kazała się ochlapać. W słońcu
błyskały markowe stroje kąpielowe, torebki i okulary zupełnie
niepasujące do nepalskiej rzeczywistości. Po rzece niósł się
daleko śmiech i piski.”
Tylko
że słonie kochają wodę, więc trzeba je pilnować i tu właśnie
mamy drugi opis:
„Słonie
trzeba, więc jakoś sposób kontrolować, w wodzie też. Treserze i
właściciele słoni mają na to sposób, a raczej dwa sposoby.
Pierwszy to bambusowy kij, którym walą słonia z całej siły w
głowę. Drugi to metalowy hak, który mu w nią wbijają, gdy słoń
nie chce słuchać bambusa.
Zobaczyłem,
jak krew leje się strumieniem z głowy jednej ze słonic. Kierowca
dźgał ją stalowym hakiem, próbując na niej wymusić wyjście na
brzeg, tam bowiem następna grupa turystów już przebierała nogami,
by wejść do rzeki na grzbiecie olbrzyma i poczochrać go po trąbie.
Inny ciągnął swojego słonia za ucho, wieszając się na nim.
Smutne oczy patrzyły w niemym wyrzucie pełnym bólu. Trzeci okładał
słoniową głowę bambusowym kijem, bo olbrzym nie chciał oblać
dwóch dziewczynek wodą. Słoń aż drżał od uderzeń, które
musiały sprawiać mu ogromne cierpienie. Kilka metrów dalej
kierowcy próbowali ustawić dwa zwierzaki do zdjęcia, kopiąc je z
całej siły za uszami.
Patrzyłem
na to wszystko i łzy cisnęły się mi do oczu. Nie mogłem
uwierzyć, jak potwornie bezduszni potrafią być ludzie. Słoń ma
na głowie bardzo delikatną skórę. Czuje nawet siadające na nich
muchy i dlatego stale odgarnia je trąbą. Uderzenie bambusem odczuwa
jak zacięcie batem przez gołe plecy. Metalowy hak zadaje ból nie
do wytrzymania, powodujący, że słoń nie jest w stanie nawet
myśleć. Ona narzędzia były w ciągłym użyciu, gdzie tylko
spojrzałem.”
I
jeszcze jeden fragment:
„Następnego
dnia udaliśmy się na grzbiecie Raj Kali, która tego ranka zjadła
już swoje sto dwadzieścia kilo trawy i popiła je setką litrów
wody. Ruszyliśmy jak co dzień na poranny obchód lasu, by
wypatrywać śladów tygrysów i innych zwierząt. Z przerażeniem
zobaczyłem w rękach trenera żelazny hak i bambusowy kij. Przez
większość czasu kierowca po prostu opierał kijek na głowie
słonicy, dając Raj Kali sygnały, w którą stronę ma iść. Ale
co jakiś czas znienacka walił ją między uszy i za każdym razem
słonica aż wzdrygała z bólu.” Autor zapytał inną będącą z
nim, czy człowiek musi tak robić?
Odpowiedzią było:
„Mnie
też się to nie podoba, ale nic na to nie poradzimy. Trenerzy słoni
są jak gildia, stosują te same techniki od tysięcy lat. To jest
tak zakorzenione w ich mentalności, że nikt nie jest w stanie im
wytłumaczyć, że mają słoni nie bić. Ja już się poddałem.”
Tragedia,
potworność, zwykłe bestialstwo. Pominę inne, które w tym
momencie cisną mi się na usta z szacunku do Czytelników. Powiem
tylko: pamiętajmy o jednym – przyroda bez nas sobie doskonale
poradzi, my bez niej raczej wcale.
Komentarze
Prześlij komentarz