Noc Oscarów za
nami. „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” - jeden z tych filmów, o którym czytałam,
że miał zostać nagrodzony Oscarami otrzymał jeden – przyznano go za rolę drugoplanową Allison Janney.
Smutna,
tragiczna historia. Opowieść o rywalizacji dwóch amerykańskich łyżwiarek
figurowych Tonyi Harding i Nancy Karrigan.
Dramat obu
łyżwiarek rozpoczyna się w stycznia 1994 roku. Odbywają się mistrzostwa kraju będące
równocześnie kwalifikacjami olimpijskimi do Lillehammer. Najlepsze dwie zawodniczki
otrzymają prawo startu w tej najważniejszej dla sportowców imprezie. Niezidentyfikowany
mężczyzna napada Nancy po zakończeniu przez nią treningu i metalowym
prętem uderzona w prawe kolano. Świat obiegają zdjęcia z łyżwiarką trzymającą
się za nogę, na którą ląduje po skokach. To, co się stało oznaczało koniec
startu w mistrzostwach kraju, a ten na Igrzyskach stanął pod wielkim znakiem
zapytania. Najlepszą łyżwiarką Stanów Zjednoczonych zostaje Tonya, którą zaczyna
się uważać za związaną z atakiem. Decyzją władz obie dziewczęta jadą do
Lillehammer, Nancy wyjątkowo, mimo iż nie wystartowała w eliminacjach krajowych.
To właśnie tam rozegrał się ostatni akt tego dramatu, choć ja bym to nazwała
współczesną wersją antycznej tragedii. W Norwegii Nancy wywalczyła srebro
przegrywając tylko z genialną Ukrainką Oksaną Bajul, Tonya po dramatycznym
występie została uplasowana na ósmej lokacie.
Pamiętam tą
historię dokładnie. Mówię to (a właściwie piszę) nie tylko jako wielka,
zagorzała fanka łyżwiarstwa figurowego od najmłodszych lat, ale szum medialny –
którego zresztą trudno się dziwić, bo było to zdarzenie bez precedensu -
sprawiły, że sprawą żyły nie tylko amerykańskie agencje sportowe, ale wszystkie
inne na świecie. Media to, co się stało przedstawiały jako atak diablicy na
anioła.
Komentarze
Prześlij komentarz