Może śpiewają o Kigali, ale przynajmniej refren musi być o hipokryzji tzw. cywilizowanej reszty świata i jego możnych!
Właśnie przeczytałam o
ostatnim wspólnym filmie państwa Joanny Kos-Krauze i zmarłego w 2014 roku Krzysztofa
Krauzego pt. „Ptaki śpiewają o Kigali”. Obraz dotyczy tematu jednego z
najtragiczniejszych wydarzeń z naszej najnowszej historii. Ludobójstwa, do
którego doszło w Rwandzie w 1994 roku, kiedy to w ciągu 100 dni, 3 miesięcy,
zamordowanych zostało wg różnych szacunków od 800 tysięcy do 1 miliona 200 tys.
ludzi.
Film na pewno obejrzę.
Zresztą będzie kolejnym dotyczącym tematu.
Mówiąc o piekle na Ziemi,
bo nie sposób inaczej nazwać tego, co miało miejsce w tym afrykańskim państwie
23 lata temu, pamiętam informacje na ten temat nadawane wtedy przez media. W
1994 roku byłam wprawdzie dzieciakiem, ale w mojej pamięci zachowały się
relacje dziennikarzy telewizyjnych o ludobójstwie w Rwandzie, gdzie członkowie
plemienia Hutu z zimną krwią maczetami odbierali życie członkom ludu Tutsi. Z
tamtych lat o tej tragicznej, potwornej historii zapamiętałam właśnie to i
więcej do tematu nie powracałam. Tak było do czasu, gdy w zasadzie niedawno, bo
kilka lat temu obejrzałam pewien film.
W moim mieście do tradycji
należy, że rok rocznie jesienią odbywają się tzw. Dni Kultury Chrześcijańskiej.
Podczas jednej z edycji – dobrze pamiętam dotyczyło to soboty – program
zakładał wieczorną projekcję w kinie filmu pt. „Czasem w kwietniu”.
Zaintrygował mnie tytuł, którego wcześniej nie słyszałam. Z zaciekawieniem
sprawdziłam jego fabułę w Internecie i po tym, co przeczytałam decyzja nie
mogła być inna niż „muszę iść zobaczyć ten film”!
Tak, jak napisałam
wcześniej wiedziałam, że w 1994 roku w Rwandzie była wojna pomiędzy plemionami
Hutu i Tutsi, ale to, co zobaczyłam... Świat, w którym sąsiad stawał przeciw
sąsiadowi, kolega koledze a nawet brat przeciwko bratu, jego żonie i dzieciach…
To, co ujrzałam to pomimo, że uważam się za osobą twardą nie jestem jednak w
stanie opisać słowami. Żadne z nich nie oddadzą w pełni tych wydarzeń. Nic nie
opisze tego piekła, do którego doszło na oczach całego tzw. cywilizowanego świata
u samego progu XXI wieku. Cierpienia, bólu setek tysięcy niewinnych ludzi,
czegoś, co nigdy nie powinno się zdarzyć, bratobójczych walk, rozgrywających
się przy cichym przyzwoleniu ONZ, bo znając te fakty cóż innego można
powiedzieć? Organizacja powstała po II wojnie światowej, aby nigdy więcej nie
dochodziło do czegoś takiego, jak we wrześniu 1939 roku. Instytucja stawiająca
sobie za cel zapewnienie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego,
rozwój współpracy pomiędzy narodami oraz popieranie przestrzegania praw
człowieka.
Tak, jak wspomniałam wcześniej o filmie i potwornych dniach z
1994 roku w Rwandzie jest naprawdę trudno cokolwiek napisać. Żadne słowa nie
oddadzą w pełni tego, co wtedy miało miejsce, albo po prostu będą nienadającymi
się do publikacji. „Czasem w kwietniu” najlepiej obejrzeć samemu i polecam to każdemu. Powiem tylko, że
widziałam w swoim życiu wiele, bardzo wiele filmów, ale jak dotąd to jedyny, po
którym przez kilka dobrych minut nie mogłam wyjść z sali.
Nie mogłam tego zrobić z
wściekłości. Byłam wzburzona nie tylko samymi wydarzeniami z Rwandy, ale także
postawą tzw. cywilizowanego świata. Mówię m.in. o kłótniach na forum ONZ czy
wydarzenia z kraju, w którym co dzień dochodzi do zamordowania przynajmniej 10
tys. osób: dzieci, kobiet i mężczyzn przez drugie zamieszkujące go plemię to
już ludobójstwo, czy jeszcze nie?! Ciekawe jest też, kto dostarczał broń
mordercom? Najbardziej jednak kuriozalna była końcówka. Scena: biuro ówczesnego
prezydenta USA Billa Cintona i rozmowa dwojga osób z jego administracji.
Kobieta mówiąca do mężczyzny o tym, co stało się w Rwandzie, na co on jej
odpowiada: „Nie przejmuj się. Prezydent za jakiś czas powie ‘przepraszam’ i
będzie wszystko ok”. Może nie przytoczyłam tych słów z całkowitą dokładnością,
ale właśnie taki był ich wydźwięk.
Otóż to nie tak drogi
Panie, bo, aby zapobiec ludobójstwu w Rwandzie nie zrobiły nic, absolutnie NIC:
ani USA, ani Kościół Katolicki, ani cały tzw. cywilizowany świat. Wszyscy ci
ludzie mają krew niewinnych Rwandyjczyków na rękach. Stacjonujący w 1994 roku w
tym afrykańskim państwie żołnierze ONZ nie kiwnęli nawet przysłowiowym palcem,
żeby pomóc i zaprzestać rzezi setek tysięcy istnień ludzkich. Film przedstawił totalną
obłudę i hipokryzję tzw. cywilizowanego świata, obojętność jego polityków i
organizacji powstałych, aby bronić praw ludzi i ich życia. Temat nieprzeciętny, a to co zostało ukazane jest
wstrząsające i zatrważające. Pozwala mocno zastanowić się nad tym, co stało się
w Afryce owego pamiętnego 1994 roku.
Takich filmów się po
prostu nie zapomina. Po „Czasem w kwietniu” obejrzałam kolejne dotyczące
ludobójstwa w Rwandzie: „Strzelając do psów”, „Hotel Rwanda”, „Ściąć wysokie
drzewa”, „Podałem rękę diabłu”, jak też przeczytałam książki i wiele artykułów.
Pamiętajmy również, że ginęli też nie tylko Tutsi, również
Hutu o tzw. "umiarkowanych poglądach" ludzie, którzy nie poddali się
obłędowi. Szacuje się, że w ciągu 100 dni piekła w Rwandzie: każdej minuty, o
każdej godzinie, każdego dnia śmierć ponosiło 6 osób. Tysiące zgwałconych
kobiet, bestialskie okaleczenia, dzieci rozbijane o ścianę, rodzice mordowani w
przerażający sposób na oczach synów i córek, ludzie paleni żywcem, także w
kościołach, gdzie szukali schronienia...
„Podałem rękę diabłu” to
ekranizacja autobiografii Romea Dallaire'a kanadyjskiego generała
wojsk ONZ uczestniczącego w 1994 roku w krwawych wydarzeniach w Rwandzie. Generał
będący świadkiem zdarzeń przed masakrą zgłasza się do władz ONZ o pomoc i
wsparcie. Niestety jego prośba jest całkowicie zignorowana.
Film ukazuje postać nie waham się użyć
tego słowa niezwykłego człowieka. Ten nieznany olbrzymiej większości ludzi, ba
założę się, że, gdybym zapytała się kogokolwiek – nawet nauczycieli historii kim
jest gen. Dallaire to nikt nie udzieliłby mi poprawnej odpowiedzi. Jestem też
przekonana, że jakbym z tym pytaniem zwróciła się do naszych polityków –
obojętnie, z której opcji - również nie wiedzieliby o kim mówię. Przykre, bo
akurat to jedna z tych osób zasługujących na wielki szacunek. Gdybym miała
możliwość wyboru z kim chciałabym się spotkać i porozmawiać to właśnie gen.
Dallaire byłby na jednej z najwyższych pozycji. Przynajmniej dla to człowiek
będący autorytetem i inspiracją.
O filmie
można powiedzieć: wstrząsający, dający do myślenia, twardy, mocny, ale zdarzeń
ukazanych w nim (i w pozostałych dotyczących tego tematu) naprawdę chyba nie da
się opisać słowami... Żadne nie oddadzą w pełni tego piekła, a te próbujące nie
będą się natomiast nadawały do publikacji. Drugą osłabiającą mnie rzeczą w „Podałem
rękę diabłu” jest ukazanie jak przez polityków związane ręce miał generał.
I pamiętajmy: to wszystko dokonywało się przy
bierności "możnych tego świata". Kiedy od maczet ginęły kolejne
kobiety, dzieci, mężczyźni - w ONZ plątano się w słowach czy wydarzenia w
Rwandzie podlegają pod "definicję" ludobójstwa. Wobec dokonujących
się rzezi związane ręce miały też siły pokojowe stacjonujące w tym kraju.
Pomimo apeli o wsparcie, przychodzące z Europy rozkazy blokowały możliwość
interwencji. Żołnierze UNAMIR mogli strzelać - ale do psów żerujących na
ciałach ofiar, jak zobaczymy w „Strzelając do psów”, kolejnym z dramatów o
tamtejszych wydarzeniach. W tym czasie ginęli kolejni ludzie.
Kiedyś ktoś trafnie opisał to piekło trwające przez
100 dni w 1994 roku w Rwandzie: "To co się wydarzyło przed 20 lat temu
było nie tylko makabryczną zbrodnią w historii, ale jednym z największych
odstępstw wspólnoty międzynarodowej. Wielu powinno spuścić swe głowy ze wstydu.
Rwanda płonie w świadomości świata, ale powinna płonąć w sumieniach naszych
rządów".
Do dziś w sprawie Rwandy i tragicznych wydarzeń dotyczących
jej najnowszej historii pozostało wiele pytań i niewyjaśnionych kwestii. Pytań,
których nikt nie chce, bądź nie ma odwagi głośno wypowiedzieć, a z drugiej
strony udzielić na nie odpowiedzi. Przykre jest, że wśród nich przejawia się,
także wątek polski.
Mowa o abp. Henryku
Hoserze polskim duchownym rzymskokatolickim, który w 1975 roku wyjechał na
misję do Rwandy. Spędził w tym kraju 20 lat. Przebywał do 1996 roku, z
kilkumiesięczną przerwą podczas ludobójstwa. Po masakrze, w trakcie
nieobecności nuncjusza, został Wizytatorem Apostolskim na Rwandę. Część osób, w
tym tych ze środowiska dziennikarskiego, zarzuca mu, że był cichym
sprzymierzeńcem reżimu w tym państwie oraz ukazuje fakt dobrych stosunków z
osobami dokonującymi ludobójstwa. Nie da się też zaprzeczyć, bo wynika to z
relacji części ocalałych, że wiele ofiar zginęło z rąk katolickich duchownych i
zakonnic. Zdarzały się sytuacje, że gdy jedni ratowali niewinnych niczemu
ludzi, ginęli za swoich parafian inni popełniali zbrodnie. Wszelkiego rodzaju.
Masakry zdarzały się, także w kościołach.
Henryk Hoser oskarżany
jest, o co najmniej bierność Kościoła katolickiego i taką samą postawą
ówczesnego papieża Jana Pawła II w obliczu wydarzeń w Rwandzie, jednych z
najczarniejszych kart historii tego państwa, a jak dla mnie jedną z tych spraw,
które ciążą na pontyfikacie Karola Wojtyły.
Komentarze
Prześlij komentarz