Ponieważ mój post o Panu Profesorze Andrzeju
Maciejczaku wzbudził zainteresowanie, pomyślałam, że zamieszczę tutaj cały
wywiad przeprowadzony przeze mnie z tym wybitnym Człowiekiem, o którym nie waham
się powiedzieć, iż był najprawdziwszym wizjonerem. Ta nasza rozmowa odbyła się
kilka lat temu. Oto ona:
– Panie Profesorze jaka była
Pańska najtrudniejsza operacja?
Chyba żaden chirurg nie ma tej
jednej najtrudniejszej operacji. Każda może być trudna w jakimś fragmencie,
niekoniecznie w całości i mogę powiedzieć, że trudne momenty w jednej „łatwej”
operacji mogą równoważyć trudne chwile w innej teoretycznie dużo trudniejszej.
Chirurgia jest zawodem, w którego wykonywaniu zaprzęga się przy stole
operacyjnym nie tylko wysiłek fizyczny: stanie w niewygodnej, jednostajnej,
monotonnej pozycji, ale także cały obciążenie psychiczne w postaci stale
napiętej uwagi, zmysłów i towarzyszącym im stresowi. Tak jest nawet wtedy,
jeżeli ktoś pracuje 30 lat jako chirurg. Każda operacja jest zupełnie inna niż
poprzednia. Choć wyglądają podobnie to jednak nie przebiegają tak samo i zawsze
czyhają te same niebezpieczeństwa i powikłania, które mogą się przydarzyć,
jeżeli chirurg na moment zapomni, że każdą ma wykonywać z taką uwagą i
zaangażowaniem, jakby ją robił po raz pierwszy. Z taką samą atencją i takim
samym namaszczeniem.
Jak pani pyta o najtrudniejszą to
przypominam sobie, raczej w formie dykteryjki, operację bardzo trudnego
nowotworu kości krzyżowej. Choć wtedy nie było mi do śmiechu. Wiedziałem, że
operacja niesie ze sobą dużą utratę krwi o czym chory i jego rodzina zostali
uprzedzeni. Co więcej powiedziałem, że może się też zdarzyć, że nie będziemy w
stanie opanować krwawienia i może skończyć się to źle, ze zgonem na stole
operacyjnym włącznie. Rzeczywiście było ciężko. Krwawienie było gigantyczne i
był to swego rodzaju dramatyczny wyścig: albo usunę całkowicie guza i
krwawienie zatrzyma się, albo nim go usunę on wykrwawi chorego na śmierć. W
miarę jak krwawienie było coraz większe do moich uszów dobiegała nerwowa
krzątanina ze strony anestezjologów. Spadki ciśnienia, przetaczanie krwi, potem
przyjście drugiego i kolejnego anestezjologa, wszystko to słyszałem mając wzrok
utkwiony w polu operacyjnym. Już wiem, że nie jest dobrze. I nagle słyszę
najgorsze ze strony anestezjologów: mówią żebyśmy obrócili na plecy leżącego na
brzuchu chorego i go reanimowali. Ale jak? Olbrzymia rana operacyjna na plecach
jest otwarta. Mogę tylko upakować ją gazą i odwrócić chorego. Już niemal
obracaliśmy chorego gdy anestezjolog raczej zrezygnowanym głosem powiedział:
„to już zaszywajcie”. Intensywne krwawienie ustało, krew leniwie spływała do
rany, tak jak by ciśnienie tętnicze było już szczątkowe, miałem wrażenie, że
zaszywamy niemal zwłoki. I w tym momencie, w tym największym rozgardiaszu, w
tej całej adrenalinie, która była u każdego w zespole operacyjnym ujrzałem
kątem oka w drzwiach sali operacyjnej kapelana szpitalnego co gorsze bez czapki
i bez maski z zaledwie zarzuconym na ramiona fartuchem. Kto go tam wpuścił w
takiej chwili i to na dodatek kompletnie niesterylnego? Nie wiem. Kapelan
rozpoczął modlitwę, a później zniknął. Kiedy chory został zdjęty ze stołu z
szczątkową funkcją krążenia zdecydowałem, że od razu pójdę poinformować żonę
chorego o niekorzystnym przebiegu operacji. Nie było jej jednak. Chwilę
poczekałem i zszedłem ponownie na blok operacyjny, zobaczyć czy już stwierdzono
zgon. Wchodzę na salę wybudzeń, a stamtąd dochodzi mnie głos mojego pacjenta,
całkiem zresztą żwawy: „Panie Docencie, co z tą operacją? Udała się czy nie?”
Zamurowało mnie. Byłem pewien, że ten chory nie przeżyje tej operacji.
Niesamowity przypadek, ale z takich przypadków składają się najciekawsze
wspomnienia zawodu lekarza.
Mógłbym opowiedzieć wiele takich
historii, każda niczym film akcji bo operacje budzą czasami olbrzymie emocje.
Wolałbym, żeby takich było mniej. Ale tak nie jest. Chirurgia i medycyna uczą
pokory. Czasami czujemy się bogami na sali operacyjnej, ale to błogie
przeświadczenie trwa do następnej ciężkiej operacji, która weryfikuje nasze
nieskromne poczucie bycia kimś wyjątkowym.
Każda pierwsza operacja, którą się robi jest trudna. Chirurg musi się cały czas
rozwijać. Jeśli nie robi nowych operacji i nie przyswaja nowych technik i
technologii chirurgicznych to cofa się zawodowo. Bo cofa się ten kto nie idzie
naprzód z rozwojem wiedzy i technologii. Jeżeli ktoś zabiera się za nowe
operacje to tak jakby się odnowa uczył swojej specjalności. Dlatego istnieje silna
pokusa aby tkwić w rutynie i tłumaczyć sobie: po co zmieniać coś co sprawdza
się i daje dobre wyniki. Ale bez oderwania się od rutyny i parcia do przodu nie
byłoby postępu w medycynie. Zatem dobry chirurg uczy się aż do końca dni swojej
pracy zawodowej.
Wracając do trudnych operacji: trzeba też uważać, bo najwięcej powikłań i
czasami nieprzewidzianych zdarza się przy … banalnie prostych operacjach.
Zawsze powtarzam moim asystentom: nie ma prostych operacji. Każda jest poważna
– nawet przepraszam głupie wyrwanie zęba u stomatologa może spowodować
niespotykane komplikacje. Autentycznie.
– Zastanawiam się, czy trudniej
operuje się dziecko, czy starszego, który rozumie więcej i zdaje sobie bardziej
sprawę z powagi sytuacji?
Ja nie operuję dzieci. Operuję
młodzież, taką 12 czy 13-letnią, ale w sensie anatomicznym, wielkości pola
operacyjnego itd. nie czuję tej różnicy na stole operacyjnym. Mówiąc natomiast
o nastawieniu psychicznym to brzemię odpowiedzialności jest większe ale na
szczęście to uczucie znika w momencie, gdy chorego pokryje się prześcieradłami
i chustami operacyjnymi i ma się wyeksponowany tylko kawałek skóry. To jest
chyba tak, jak z aktorem wychodzącym na scenę, przed wyjściem denerwuje się, a
później, jak stanie w świetle reflektorów to trema uchodzi. Z chirurgią jest
jak z aktorstwem też jest element tremy.
– Co Pan, Panie Profesorze uważa
za swój największy sukces zawodowy?
Muszę Pani powiedzieć, że nikt
wcześniej nie zadał mi takiego pytania, co uważam za największy sukces
zawodowy? Generalnie powiedziałbym, że fakt, że w ogóle zostałem chirurgiem, bo
to było moje marzenie. Moim marzeniem na studiach było zostać chirurgiem. Nie
wiedziałem, co prawda, że będę neurochirurgiem i będę operował mózg i
kręgosłupy, ale chciałem być chirurgiem. Do tego marzenia przykładałem dużą
wagę. Kiedy nim zostałem, a w zasadzie neurochirurgiem, też nie wiedziałem, że
wyspecjalizuję się przede wszystkim w chirurgii kręgosłupa, i że będzie to moją
największą pasją zawodową.
Nie mam tego jednego najważniejszego osiągnięcia, większość moich osiągnięć
stawiam na równi w jednym szeregu. Wśród nich mogę wymienić fakt, że
zaistniałem na międzynarodowym forum jako wykładowca i szkoleniowiec w
organizacjach naukowych zajmujących się edukacją chirurgów na każdym poziomie.
Są to takie organizacje jak Europejski Związek Towarzystw Neurochirurgicznych
(European Association of Neurosurgical Societies), w którym udzielam się jako
wykładowca i szkoleniowiec młodych neurochirurgów z całej Europy. Oprócz
młodych kolegów z Europy szkolą się także młodzi koledzy z USA, Azji a także
Afryki. Albo np iAOSpine – jedno z najpotężniejszych naukowych towarzystw
kręgosłupowych zajmujących się chirurgią kręgosłupa. Byłem zaangażowany także w
EuropeSpine – jednym z największych towarzystw naukowych, specjalistów
zajmujących się chirurgią kręgosłupa. W 2009 roku byłem gospodarzem światowego
zjazdu chirurgii kręgosłupa organizowanego przez EuropeSpine. W Warszawie w
Pałacu Kultury i Nauki było 3000 chirurgów kręgosłupa z całego świata, a ja
pełniłem rolę gospodarza.
Działam także w polskich organizacjach szkolących młodych neurochirurgów i
ortopedów w chirurgii kręgosłupa: w Polskim Towarzystwie Neurochirurgicznym, a
także w Polskim Towarzystwie Chirurgii Kręgosłupa. Za sukces poczytuje sobie
także fakt, że udało mi się po przyjeździe do Tarnowa przeobrazić nieznany
wcześniej oddział neurochirurgii w szpitalu wojewódzkim w oddział słynący z
chirurgii kręgosłupa w całym kraju. Muszę przyznać, że z wielka pomocą i
zaangażowaniem Pani Anny Czech, dyrektor szpitala, która wzięła
sobie do serca ideę stworzenia w Tarnowie znaczącego oddziału neurochirurgii.
Kolejnym sukcesem jest, że w Tarnowie udało mi się trafić na ludzi tak lekarzy
i pozostały personel oddziału będących porządnymi, uczciwymi i oddanymi oddziałowi
ludźmi, z którymi świetnie mi się współpracuje. Jestem zdania, że od zespołu
dużo zależy, bo dobre imię o oddziale kształtują wszyscy w nim pracujący: od
szefa oddziału, poprzez lekarza, pielęgniarkę, sekretarki aż po salowych. Każdy
członek tego zespołu z osobna i w kolektywie kształtuje jakość i markę tego
oddziału.
Ja miałem to szczęście, że trafiłem nie tylko na rzetelnych, oddanych, godnych
zaufania, ale także zdolnych i utalentowanych, których mogłem jak tylko od
początku przychodzili uczyć fachu i rzemiosła chirurgicznego, zwłaszcza
chirurgii kręgosłupa.
Za swoje osiągnięcie uważam też, że zostałem w końcu profesorem, bo wymarzyłem
to sobie na studiach. Zajęło mi to 30 lat. Myślę, że dosyć szybko jak na
warunki polskie. Połowę tego dorobku naukowego niezbędnego by otrzymać
profesurę osiągnęłam pracując w dużej, olbrzymiej klinice w dużym mieście,
drugim, co do wielkości wtedy w Polsce, w Łodzi w Wojskowej Klinice
Neurochirurgii, ale druga osiągnąłem tutaj w Tarnowie.
Po 17 latach pracy w Klinice
Neurochirurgii Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi miałem już dosyć pracy
akademickiej, studentów a przy tym zacząłem kształtować własne koncepcje
chirurgii kręgosłupa niezależnie od mojego wspaniałego szefa Pana
profesora Andrzeja Radka, u którego pracowałem w Klinice i uczyłem
się rzemiosła chirurgicznego. Z tego powodu przeniosłem się do Tarnowa. Tutaj
zreformowałem oddział, który u swoich początków operował 300 przypadków
rocznie, a teraz 1.600, który miał czworo asystentów, bardzo młodziutkich ludzi,
a teraz jest nas w sumie 10. Wszyscy są utalentowani i uzdolnieni. Kiedy moi
młodzi asystenci jechali na egzaminy ze specjalizacji do Warszawy, bo w
neurochirurgii egzaminy zdaje się w Warszawie to okazywali się być bardziej
wyoperowani niż ich koledzy z wielkich klinik uniwersyteckich. Mieli logbook
(czyli książkę udokumentowanych operacji które przeprowadzili w trakcie nauki
rzemiosła chirurgicznego), której zazdrościli im wszyscy rówieśnicy. To są moje
największe osiągnięcia zawodowe.
– Jest Pan jednym z
najwybitniejszych polskich neurochirurgów. Operuje Pan najtrudniejsze
przypadki: chorób, urazów oraz nowotworów kręgosłupa i głowy. Mógłby Pan
pracować w najlepszych klinikach i szpitalach, a jednak od ponad 10 lat jest
Pan ordynatorem neurochirurgii w Szpitalu im. Św. Łukasza w Tarnowie. Czy
czasem nie żałuje Pan podjętej przed laty decyzji i co na nią wpłynęło?
Przede wszystkim dziękuję za słowa,
które są na wyrost. Nie czuję się gwiazdą neurochirurgii, ale co mnie skłoniło
żeby przyjechać do Tarnowa? Tak, jak wspomniałem w pewnym momencie, po niemal
18 latach pracy w dużej klinice Neurochirurgii Akademii Wojskowej w Łodzi, w
której moim szefem był podpułkownik prof. dr. hab. Andrzej Radek przybyłem
do Tarnowa. Pracowałem w klinice słynącej wtedy w kraju z chirurgii kręgosłupa,
więc stamtąd wyniosłem podstawy i umiejętności techniki chirurgicznej
kręgosłupa. Miałem też już dosyć pracy akademickiej, bo praca lekarza w klinice
to nie tylko leczenie pacjentów ale i zajęcia ze studentami medycyny, pisanie artykułów
naukowych, badania naukowe. Byłem zmęczony tymi poza lekarskimi obowiązkami i
chciałem oddać się wyłącznie działalności chirurgicznej. To, że trafiłem do
Tarnowa to był zbieg okoliczności. Pani dyrektor Anna Czech w
2002 roku już dawno była dyrektorem szpitala, a właśnie odszedł ordynator
zostawiając zespół 4 młodych osób. Pomyślała, że chciałaby, żeby na ordynatora
przyszedł ktoś od pana prof. Radka, ponieważ poznała Pana Radka jako
pacjentka. Była oczarowana szarmanckim sposobem bycia mojego Szefa oraz tym, że
jest gwiazdą chirurgii. I odszedłem z Kliniki. Pamiętam jak w 2001 przyjechał
jako „posłaniec” Pani Dyrektor pan doktor Józefowicz, wtedy
zastępca dyrektora do spraw lecznictwa tarnowskiego szpitala św. Łukasza.
Zapytał, czy jest ktoś chętny wziąć Tarnów. Zgłosiłem się do szefa i
uzgodniliśmy, że odejdę na swoje, tak jak uczyniło to przede mną wielu moich
kolegów, którzy kolejno opuszczali klinikę, gniazdo rodzinne, by tworzyć nowe
oddziały albo wziąć w kierownictwo oddziały gdzieś w całej Polsce. Mój szef ma
najwięcej swoich uczniów jako ordynatorów w kraju. No i przyjechałem do
Tarnowa. Udało mi się z Panią Dyrektor nawiązać bardzo dobrą współpracę. Udało
mi się zaszczepić ideę, żeby w Tarnowie stworzyć wszechstronny oddział
neurochirurgii zajmujący się także chirurgią kręgosłupa na najwyższym poziomie,
w co oczywiście trzeba było zainwestować olbrzymie pieniądze. Te pieniądze
zostały zainwestowane przez Panią Dyrektor Czech. W tej chwili mogę
powiedzieć, że tarnowski oddział neurochirurgii jest jednym z najlepiej
wyposażonych w Polsce, jeśli chodzi o chirurgię kręgosłupa. Mamy technologię i
urządzenia, których nie ma niejeden wielki ośrodek uniwersytecki.
Po za tym, co mnie jeszcze trzyma w Tarnowie? Ludzie. Mój zespół. Nie wyobrażam
sobie, żebym, gdzieś indziej trafił na lepszy zespół: lekarski i pielęgniarski.
Szkoda by mi było odchodzić z Tarnowa gdzie indziej i tracić coś, co jest
bardzo ważne: wsparcie dobrego zespołu.
I trzecia rzecz: to że w Tarnowie czuję się doceniany. Czuję się kimś ważnym.
To jest też nie bez znaczenia, bo daje poczucie, że jestem przydatny dla tej
lokalnej społeczności. Pracując tutaj spełniam swoje ambicje zawodowe.
– Porównał Pan kiedyś Tarnów do włoskiej Sieny…
Tak, oczywiście. Tarnowski Rynek
jest bardzo renesansowy, w stylu Renesansu włoskiego. Zdarza mi się, że podczas
wykładu wplatam na koniec lub początek na stronę tytułową jakiś obrazek z
miasta. Kiedy raz umieściłem obrazek tarnowskiego rynku to jedna z osób
podeszła spytała się, czy to rynek w Sienie we Włoszech? Odpowiedziałem: nie to
był Tarnów Poland
– Powszechna jest opinia, że
właśnie najlepszy sprzęt, najwięcej funduszy jest w najbardziej prestiżowych
ośrodkach…
Nie zawsze. To się zmienia.
Obserwuję to, że bardzo często lokalne władze czy lokalni włodarze mają ambicje
wyposażyć szpital, czy oddziały w najnowocześniejszy sprzęt. Sprzęt, którym
dysponujemy w naszym oddziale bywa w klinikach, ale mają go ośrodki jeszcze
mniejsze niż Tarnów. Takie urządzenia – na przykład Ramię O, neuronawigacja
pozwalające nawigować chirurga w kręgosłupie i głowie mają takie ośrodki np.
Opole, Zielone Góra, czy powiedzmy Konin. Takie ośrodki są i to zależy od
ambicji dyrektorów szpitali, jak też władz lokalnych, które chcą np. stworzyć
jakiś szpital czy oddział na wysokim poziomie. To nie jest tak, że tylko
kliniki dzisiaj dysponują najnowocześniejszym sprzętem.
– Jest wielu ludzi
uważających, że Zachód Europy oraz Stany Zjednoczone oferują lepszy standard
opieki medycznej niż w Polsce. Rzeczywiście są przypadki, gdzie leczenie wymaga
wyjazdu za granicę, ale w dużej części na podobnym poziomie można otrzymać w
kraju. Mimo to część osób woli za wszelką cenę leczyć się po za krajem.
Dlaczego tak jest Pana zdaniem?
Jest takie powiedzenie: cudze
chwalicie swego nie znacie. To zdanie mam od dawna. Oczywiście nic nie ujmując
USA czy wyśmienitym, wiodącym ośrodkom europejskiej medycyny ale poziom
medycyny na świecie wyrównał się. Zwłaszcza w Europie oraz między Europą, a
Ameryką Północną. Pamiętajmy, że te cudowne, wspaniałe znane ośrodki medyczne w
USA, promieniujące na cały świat nowoczesnymi technologiami i stojące w
pierwszym szeregu postępu są elitarne. W USA czy w Europie istnieje cała reszta
codziennej medycyny i serwis o różnym poziomie. Elitarne ośrodki rzeczywiście
wyznaczają trendy, za nimi podąża pozostały świat medycyny. Ale proszę mieć na
uwadze, że lekarze, zwłaszcza polscy są bardzo ambitni. Od kiedy mamy paszporty
w kieszeniach, czyli od początku lat 90, jeżdżą za granicę, szkolą się,
podglądają najlepszych i przywożą te zdobycze medycyny to tutaj. Po za tym
uczestniczą w konferencjach naukowych. Czytają fachowe piśmiennictwo, szkolą
się na szkoleniach za granicą.
Na pewno są choroby, których nie
można wyleczyć w Polsce, chociaż jeśli chodzi o neurochirurgię nie potrafię wskazać
ani jednego przypadku, który nie mógłby zostać zoperowany w naszym kraju i
chory musiałby jechać za granicę np. do Stanów Zjednoczonych. Już nawet teraz
kiedy mamy Gamma knife to właściwie mamy wszystko w Polsce. Wyjaśnię, że Gamma
knife to nowoczesne urządzenie do napromieniowania guzów głowy i w innych
lokalizacjach poza głową.
– Panie Profesorze poruszę
trudny i ważny temat – transplantologię. Osobiście jestem jak najbardziej za!
Oddanie komuś narządu, aby go uratować to chyba największy dar jaki można dać
drugiej osobie. Niestety wciąż wielu ludzi nie zgadza się, aby po śmierci jego
organy zostały przeszczepione. Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że śmierć
mózgu nie oznacza śmierci człowieka, jak też, że może on w dalszym ciągu
odczuwać ból. Podobno m.in. w Szwajcarii został wprowadzony nakaz operowania
zmarłych pod znieczuleniem ogólnym…
Tutaj jest dużo nieporozumień. Są
jednoznacznie określone kryteria śmierci mózgu, których potwierdzenie
jednoznacznie mówi, czy człowiek żyje, czy nie.
Oczywiście można podtrzymywać tkanki ludzkie całego organizmu przy życiu
sztucznie: wentylując płuca, podając ośrodki podtrzymujące pracę serca i
krążenie krwi, ale jeżeli mózg nie żyje to znaczy, że nie żyje osobnik. Kiedy z
tak podtrzymywanego sztucznie przy życiu ciała się pobierze organy to odłącza
się respirator i tkanki ciała mogą umrzeć. Mózg w tym czasie już dawno jest
martwy. Te pobrane narządy z jednego ciała mogą ocalić życie i zdrowie nawet
kilkunastu pacjentów. Jest takie powiedzenie, które może niedokładnie zacytuję:
Pan Bóg nie potrzebuje twoich organów w niebie, zostaw je na ziemi. Jeżeli
czyjeś narządy, ograny mają komuś przedłużyć życie to warto oddać je
potrzebującym chorym ?
Ludziom jest się ciężko pogodzić z
dawstwem narządów, bo wiele osób nie rozumie co oznacza śmierć człowieka.
Powszechne bywa myślenie: przecież widzę, że żyje, bo bije serce, bo podawane
są leki. Widzę, że żyje, bo oddycha, a tak naprawdę to respirator, maszyna
oddycha za chorego. Myślą, że może jeszcze ożyje. Ludziom trudno przyjąć do
wiadomości, że są kryteria jednoznacznie mówiące, kiedy następuje śmierć mózgu,
a śmierć mózgu to śmierć człowieka. W związku z tym trudno jest się im pogodzić
z taką sytuacją i mogą się nie zgadzać na oddanie narządu bliskiego do
transplantacji. A po za tym, to nie rodzina decyduje czy oddać narządy. W
świetle prawa, przynajmniej polskiego, rodzina nie jest dysponentem ciała
krewnego lub powinowatego. Gdyby lekarz się uparł, postawił na swoim, ma prawo
pobrać narządy, i żadna rodzina nie miałaby prawa wytoczyć procesu sądowego.
Ale ze względów etycznych, moralnych, i z powodu czystej empatii nikt nie
pobiera narządów przy sprzeciwie rodziny. Wiele osób rozumie, że oddanie
narządów ich zmarłego bliskiego daje życie innym. Co więcej jest im łatwiej
potem znieść śmierć najbliższych wiedząc, że część ich doczesnego ciała
funkcjonuje w innym człowieku, żyjącym i cieszącym się życiem i tam żyje część
ich bliskich, krewnych, w jakiś powiedzmy symbolicznym sensie. Z drugiej strony
są ludzie, których wyobraźnia czy prostota umysłu nie ogarnia tego wszystkiego,
ale trudno takie osoby przekonywać, że się mylą, są w błędzie skoro
prawdopodobnie nigdy tego nie będą w stanie pojąć.
– Niedawno czytałam o
włoskim neurochirurgu Sergio Canavero, który powiedział, że już niedługo być
może pojawi się możliwość przeprowadzenia pierwszego przeszczepu głowy i on
tego dokona. Czy uważa Pan Profesor, że jest to realne?
Samo przeszczepienie głowy jest
realne i wykonalne. Ja bym tego nie nazwał przeszczepem głowy tylko
doczepieniem tułowia do głowy. Bo to tak naprawdę w takim ciele wszystko co
jest od szyi w dół nie będzie funkcjonowało w sensie możliwości ruszania i czucia.
To tak jak u osoby po złamaniem kręgosłupa szyjnego z pełnym uszkodzeniem
rdzenia kręgowego. Ciało poniżej szyi żyje, ale nie ma ani śladu ruchu ani
czucia. Taka osoba której głowę przeszczepi się na inne ciało będzie od szyi w
dół będzie kompletnie sparaliżowana. Żeby zrobić przeszczep głowy trzeba uciąć
– mówiąc to mówię bardzo po laicku – głowę wraz z kręgosłupem przez rdzeń
kręgowy. Nikt do tej pory nie zregenerował rdzenia i póki, co klinicznie nie
jest to możliwe. W związku z tym przeszczep głowy oznacza tylko tyle, że ta
głowa żyłaby przyczepiona do tułowia, a samo tułowie nigdy nie będzie się
ruszało. Nigdy, ponieważ przerwany jest rdzeń a na dzień dzisiejszy nie
potrafimy regenerować rdzenia kręgowego. Streszczając: przeszczep głowy jest
możliwy ale nie ma żadnego sensu i nie widzę korzyści z takiego przeszczepu.
–Panie Profesorze pójdźmy o krok
dalej. Może dzisiaj to jeszcze sfera science-fiction, ale czy wyobraża
sobie Pan przyszłość medycyny, że wiele chorób leczymy poprzez eliminację
wadliwego genu?
To jest nie tylko przyszłość
medycyny ale już teraźniejszość. Co prawda ograniczona do niewielkiej ilości
chorób ale z czasem wierzę rozprzestrzeni się na inne dręczące ludzkość
choroby. Postęp w medycynie jest niezwykle szybki i geometryczny. Czasami nie
jesteśmy sobie w stanie wyobrazić przyszłej medycynę nawet w perspektywie
kilkunastu lat. Pamiętam neurochirurgię jako młodziutki lekarz. Kiedy patrzę z
dzisiejszej perspektywy na postęp jaki się w niej dokonał to ulegam zdumieniu.
Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że będą takie urządzenia, jak teraz do operacji
kręgosłupa to odpowiedziałbym, że brzmi to jak science-fiction, a te urządzenia
pojawiły się w ciągu niecałego pokolenia zawodowego.
Łatwo wyobrazić sobie sytuację że chirurgia będzie w przyszłości niepotrzebna
albo jej lwia część zostanie zastąpiona innymi terapiami. Np. zamiast usuwania
stawu biodrowego i zastępowaniu go endoprotezą, będziemy może mogli staw
zregenerować np. za pomocą komórek macierzystych lub inżynierii genetycznej czy
w jeszcze jakiś inny sposób, którego obecnie nie jesteśmy nawet w stanie sobie
wyobrazić. Może nie będziemy już musieli np. operować zwyrodniałego dysku
kręgosłupa, bo będziemy w stanie odwrócić proces jego zwyrodnienia i przywrócić
jego funkcje takie, jak za młodych lat za pomocą terapii genetycznej. To
oczywiście wszystko jest przed nami. W jakim czasie? Nie wiem. Terapie
genetyczne w pewnych rzadkich chorobach to już fakt. Jestem pewien, ze
nadchodzi era medycyny, w której wiele chorób, a może większość, będziemy
leczyli metodami inżynierii genetycznej. Dziś potrafimy już to robić w małej
skali w wybranych szczególnych chorobach.
– Poruszę jeszcze jeden
ważny temat: komórki macierzyste. Często słyszymy o nich w mediach. Są to
informacje o nowych terapiach i nie raz wywołują kontrowersje. Jaki jest
prawdziwy potencjał komórek macierzystych? Czy są wartościowymi narzędziami
badawczymi i terapeutycznymi? Jakie są zalety i ograniczenia poszczególnych
rodzajów komórek? Czy mógłby Pan Profesor wyjaśnić ten trudny temat, aby
wszyscy mogli zrozumieć to zagadnienie? Wiem, że Pan bardzo dobrze potrafi w
sposób prosty i zrozumiały tłumaczyć trudne sprawy…
Mogę bardzo ogólnie powiedzieć, że
na pewno komórki macierzyste mają przyszłość w medycynie. Mówiąc o komórkach
macierzystych wkraczamy, także na pole różnego rodzaju konfliktów etycznych i
moralnych rodzących także dylematy prawne. Można w różny sposób pozyskiwać
komórki macierzyste np. z embrionów z poronionych ciąż albo w niektórych
krajach z aborcji. Nie tylko to drugie ale nawet i pierwsze rodzi poważne
dyskusje natury etycznej i prawnej. Ale można je pozyskiwać, także w inny
sposób, w sposób pozbawiony etycznych i moralnych kontrowersji, np. ze szpiku
kostnego albo z komórek nerwu węchowego jak zrobili to nasi polscy koledzy
neurochirurdzy ze Szpitala Klinicznego we Wrocławiu. To drugie wymaga wszakże
otwarcia czaszki i pobrania fragmentu nerwu węchowego, którego komórki później
się namnaża w środowisku in vitro.
Generalnie komórka macierzysta jest
komórką we wczesnym etapie rozwoju, gdy jeszcze nie wiadomo, czy zamieni się
ona w tkankę nerwową, skóry, łączną, kostną lub inną, czyli jest ona
wielopotencjalna. Tak jest w embrionie. Embrion zanim stanie się embrionem jest
najpierw jedną komórką, która potem się dzieli na dwie, trzy, cztery itd. Te
komórki mają możliwość różnicowania się w linie komórkowe dowolnych tkanek i na
tym etapie to są te komórki, które można zmusić by zamieniły się w potrzebne do
terapii komórki (np. nerwowe) wbudowujące się w uszkodzoną tkankę, np. rdzenia
kręgowego. Podobne komórki obecne są też u człowieka np. w szpiku kostnym.
Możemy je różnicować w różne inne komórki, wykorzystywać do tego, aby zmuszać
je do przekształcenia się np. w komórkę mięśnia, skóry itd. czy w komórkę
innego typu. Na pewno jest to dziedzina wiedzy, która będzie się rozwijała
niezależnie od dylematów moralnych, etycznych i prawnych.
– Mózg człowieka poznany jest
tylko w małym procencie. Kiedy poznamy wszystkie właściwości tego organu? Czym
może zaskoczyć?
Cały czas poznajemy mózg i cały
czas nas zaskakuje.
– Ale kiedy poznamy w 100 %?
Może nigdy i na zawsze będzie
nieodkrytą tajemnicą. Na pewno poznajemy go coraz lepiej i wiemy coraz więcej
ale czy dojdziemy do pełnej wiedzy o tym narządzie ? Gdy byłem studentem to
uczyłem się na anatomii, że ośrodek ruchu jest w zakręcie przedśrodkowym, a
czucia w zakręcie zaśrodkowym. 30 lat później, już jako dojrzały neurochirurg
wiem, że to jest tylko część prawdy. Wystarczy zrobić badanie czynnościowe
rezonansu magnetycznego by ujrzeć na obrazach, że kiedy badany celowo rusza
ręką w trakcie badania to aktywuje się tkanka mózgowa nie tylko w zakręcie
przedśrodkowym ale w kilku innych miejscach kory mózgowej, czasem nawet w
drugiej półkuli mózgu! Lokalizacja funkcji w korze mózgu jest zatem bardziej
skomplikowana niż nam się to wydawało jeszcze niedawno.
– Czy Pan jako wybitny,
światowej sławy neurochirurg wierzy w cuda w medycynie? Ja stawiam raczej na
naukę. Moja dewiza dotycząca nauk typu medycyna to odkąd pamiętam: „first of
all science”.
Proszę nie mówić do mnie ani
„wybitny” ani „wielki”, ponieważ nie czuję się tak. Jestem po prostu
neurochirurgiem, a neurochirurgia jest moją pasją. Co do cudów. Pracuję ponad
30 lat w medycynie i nie spotkałem się z chorobami, z przebiegami chorób lub z
wynikami operacji, o których mógłbym powiedzieć, że to jest cud. Nawet
wspomniana przeze mnie dykteryjka to też nie był cud. Po prostu anestezjolodzy
zrobili swoją robotę, były potężne spadki ciśnienia, ale potrafili utrzymać
krążenie. Żadne z tych spadków nie były takie, żeby uszkodzić mózg.
Nie spotkałem się z kategorią cudu
w tym sensie, że było jakieś wyleczenie, którego nie moglibyśmy wyjaśnić
metodami naukowymi czy metodami zwykłej dedukcji lekarskiej. Nie widziałem w
mojej karierze niewytłumaczalnych z punktu widzenia lekarskiego i naukowego
przypadków wyleczeń. Ale może jeszcze za mało pracuję. Sądzę, że cudami nazywa
się te przypadki, w których nasza wiedza jest na tyle niedostateczna, że nie
potrafimy wyjaśnić ich przebiegu lub niespodziewanego obrotu choroby. Mogę
powiedzieć za to w przenośni: cała medycyna jest jednym wielkim cudem, a tworzą
go na co dzień lekarze.
– Jakie są marzenia zawodowe
Pana Profesora?
Moim marzeniem zawodowym jest
utrzymać rozwój tego oddziału na jak najwyższym poziomie do końca moich dni
jako jego kierownika, lekarza. Utrzymanie wysokiego statusu tego oddziału i
jego prestiżu, bo to jest coś, co razem z panią dyrektor i całym zespołem
budujemy od lat. Wkładamy w to wiele wysiłku i pracy.
Po drugie chciałbym pozostać sprawnym
chirurgiem jeszcze co najmniej do emerytury, a emeryturę może wymyślę sobie w
wieku 70 lat. Moim marzeniem jest też, żeby omijały mnie wszelkie przykre
powikłania u chorych. Znakomita większość powikłań najczęściej nie zależy od
lekarzy. Są one zwykle splotem wielu różnych okoliczności zaistniałych tym
samym czasie i przestrzeni. To nie jest jedna prosta przyczyna. I chciałbym
też, aby nigdy nie poddać się rutynie i nie ustać w poszukiwaniu w wdrażaniu do
praktyki chirurgicznej nowin technologicznych i najnowszych osiągnięć medycyny.
– Jaki jest Pan Profesor
Andrzej Maciejczak prywatnie? Pytam o ulubione książki po za tymi autorstwa
prof. ks. Michała Hellera? Rodzaj muzyki? Film?
Jeżeli chodzi o ulubione książki to
muszę powiedzieć, że bardzo cierpię na brak czasu dla nich. Ten czas pożera mi
nie tylko praca lekarska ale i akademicka, naukowa, działalność w
międzynarodowych i polskich towarzystwach chirurgii kręgosłupa. Jako profesor
na uczelni w Rzeszowie jestem kierownikiem Katedry Neurochirurgii i Spondyliatrii,
gdzie mam zespół asystentów, adiunktów, którym kieruję, i którzy pod moim
kierunkiem prowadzą badania naukowe. Mam też dużo funkcji w organizacjach
międzynarodowych, wykłady w Polsce i za granicą, a to też wymaga czasu,
przygotowania recenzuję dużo artykułów i prac doktorskich. Jestem redaktorem w
angielskojęzycznym piśmie, naszym polskim wysoko ocenianym „Neurology and
Neurosurgery”, które posiada impact factor – czyli ma punktację notowaną w
bazach danych pism naukowych. Dlatego w tym młynie obowiązków i zobowiązań
brakuje mi trochę czasu na czytanie książek niemedycznych i niezawodowych. Ale
jeśli już znajdę czas to czytuję literaturę beletrystyczną poszerzającą wiedzę
o świecie albo lepiej powiedzieć o wszechświecie. Taka literaturę, która dotyka
zasadniczych dla człowieka problemów: skąd jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Dlatego
czytam książki księdza profesora Michała Hellera, znakomitego
kosmologa, osobę która opisuje świat nie tylko oczami znakomitego fizyka i
matematyka ale i filozofa. Także książki genialnego kosmologa Stevena
Hawking’a. Czasami mówię, że trudno powiedzieć czy nasz profesor Michał
Heller naszym Stephenem Hawking’iem czy też Stephen
Hawking jest naszym polskim Michałem Hellerem. Obaj i
wielu im podobnych opisują niewiarygodnie ciekawe rzeczy, których normalny
śmiertelnik nie jest czasami w stanie objąć, bo jak objąć wyobraźnią normalnego
człowieka cztery czy jedenaście wymiarów czasoprzestrzeni, albo skomplikowaną
abstrakcję matematyki dyskretnej czy geometrii nieeuklidesowej? Albo jak objąć
zrozumieniem szczególną i ogólną teorię grawitacji Einsteina? Jak
objąć wyobraźnią mechanikę kwantową, w której pojęcie lokalizacji i czasu w
mikroskali są tylko kwestią prawdopodobieństwa albo wyobrazić sobie, że ta sama
dana cząstka przebywa jednocześnie w niezliczonej liczbie możliwych miejsc?
Moją pasją jest muzyka. Muzykę uwielbiam i ubóstwiam. Właściwie każdy jej
rodzaj. Najbardziej lubię soul i jazz, muzykę graną przez czarnych wykonawców
amerykańskich. Ten styl bardzo mi się podoba. Kiedyś kolekcjonowałem muzykę na
płytach CD, teraz kolekcjonuję po prostu z sieci. Jak tylko coś usłyszę i mi
się spodoba to od razu ściągam na mojego z iTunes na mojego iPhona.
I oczywiście pływanie. Bez pływania byłoby mi źle i to ono jest moim codziennym
rytuałem. Wstaję 05:15 lub o 05:00 po to, żeby o 6 być na pływalni. Nie pływam
relaksacyjnie jak niektórzy sądzą tylko trenuje wg ustalonego programu trenera.
Bardzo doceniam wysiłek fizyczny. Zawsze byłem człowiekiem, którzy uważał, że w
zdrowym ciele zdrowy duch. Trzeba dbać o fizyczną stronę by mieć zdrową
psychikę. Cenię w ludziach sportowe zacięcie i zainteresowania. W młodości
uprawiałem różne dyscypliny sportu. Począwszy od lekkiej atletyki, przez
siatkówkę aż po karate, które przez 4 lata trenowałem w liceum i dopiero na
studiach musiałem przerwać gdyż obciążenia czasowe nauką były dla mnie dość
duże. To są moje zainteresowania.
– Na koniec zapytam o coś
jeszcze. Jest Pan neurochirurgiem przeprowadzającym rocznie około 300 operacji.
Wykłada Pan na Uniwersytecie Rzeszowskim, bierze udział, jak też sam organizuje
szkolenia i konferencje, w tym międzynarodowe. Jest Pan też współautorem
książki, pisze artykuły oraz recenzuje inne. Do tego uprawie Pan czynnie sport,
pływanie. Jakby tego wszystkiego było mało to znajduje Pan jeszcze czas, a
przede wszystkim siłę dla internautów, żeby z nimi porozmawiać, wymienić
spostrzeżenia na różne tematy i nie raz bardzo poważny problem, wydarzenie lub
inną sprawę wyjaśnić w sposób zrozumiały dla każdego. Jak Pan Profesor to
wszystko łączy i ma na to czas doba przecież trwa 24 godziny!!! Po za tym skąd
tyle siły?
Powiem tak: oczywiście czasami jest
mi ciężko. Może ratuje mnie pływanie? Uważa się, że aktywność fizyczna uwalnia
endorfiny w mózgu, a endorfiny to hormony nazywane hormonami szczęścia. Dają
wrażenie radości, lekkości, wrażenie szczęścia, więc to na pewno jakoś pomaga.
Co do internetu to nie zawsze mam
na niego czas. Jeżeli mam jakiś urlop albo niespodziewanie chwile czasu to mogę
wejść na tzw. Fejsa i coś napisać. Uważam jednak, że jeżeli już się odzywać w
mediach publicznych to trzeba to robić mądrze i w jakimś celu. Bywanie w sieci
aby powiedzieć „cześć jestem tutaj” albo ”melduję się z …” nie interesuje mnie.
Warto coś mądrego napisać, choćby refleksję z mniejszą czy większą głębią albo
pochwalić się czymś wartym. Uważam, że w kraju takim jak Polska, gdzie mamy już
jakąś demokrację ludzie powinni myśleć też o czymś takim jak działalność
społeczna (czyli bezinteresowna) na rzecz jakiegoś celu albo drugiego człowieka. Kennedy kiedyś
powiedział: „nie pytaj się, co Ameryka może zrobić dla ciebie, zapytaj co ty
możesz zrobić dla Ameryki”. Chciałbym aby w Polsce takie myślenie było
obecne powszechnie. Bo ono już jest ale trzeba z niego zrobić powszechny
użytek. Dlatego ja jak zabieram czasem głos w jakiejś sprawie to w tych
stanowiących jakiś ciekawy problem albo nagle uzmysławiam innym ludziom, że
jakiś problem istnieje, skąd się bierze itd.
Moje wpisy na Fejsie, takie mini
eseje, czasami tego właśnie dotyczą. Jak zauważam to zawsze wywołuje burzliwą
dyskusje, czasami nawet ostrą, która może budzić też złe emocje. Powiem
szczerze Facebook i portale społecznościowe są wspaniałym medium, ale pod
warunkiem, że są wykorzystywane w godziwy i uczciwy sposób z szacunkiem do innych
ludzi, a nie w celu zniszczenia interlokutora. Media społecznościowe mają dobre
i złe strony. Kiedy widzę jak młodzież czy dzieciaki dążą w amoku do zdobycia
laików za swoje posty, to uważam, że jest to już szaleństwo. Taki młody
człowiek jest doprowadzany do skraju rozpaczy i załamania. Pomyślmy również, że
w Internecie można też zniszczyć drugiego człowieka jak i wypromować miernotę.
Smuci mnie w internecie narastająca fala nienawiści, braku poszanowania drugiej
osoby i jakiejkolwiek refleksji. I jeszcze jedna uwaga: Internet jest
wspaniałym medium, ale duża część z jego zasobów to wielkie śmietnisko. Myślę,
że media społecznościowe i internet czeka długa droga do ucywilizowania.
Dziękuję za rozmowę.
Komentarze
Prześlij komentarz